Mam najlepszych przyjaciół pod Słońcem – zwłaszcza islandzkim. Totalne szczęście do ludzi, którzy sprawiają, że jestem jeszcze bardziej szczęśliwym człowiekiem. Dziś kumpela do mnie zadzwoniła i oznajmiła, że ma dla mnie propozycję nie do odrzucenia mówiąc: Demi zbieraj się, zaraz lecimy nad aktywną erupcję wulkaniczną w Fagradalsfjall!
I to właśnie z Kamilą (oraz jej narzeczonym) półtora miesiąca temu wybrałam się po raz pierwszy na tę erupcję wulkaniczną pieszo. O tej wycieczce napisałam tutaj: Erupcja wulkaniczna Geldingadalsgos, czyli największa atrakcja roku 2021, gdzie znajdziesz mnóstwo praktycznych informacji turystycznych oraz garść ciekawostek geologicznych.
W tym poście zapraszam Cię na fotorelację z naszego wspólnego lotu nad aktywną erupcję w systemie wulkanicznym Fagradalsfjall. Ponieważ wydarzenie to było dla nas bardzo wyjątkowe, to pozwolę sobie opisać je trochę w formie wpisu do pamiętnika, chociaż emocje i tak będą trudne do wyrażenia.
Lot nad Fagradalsfjall
Z Kamilą i Michałem umówiliśmy się na piętnaście minut przed planowaną godziną startu na lotnisku w Reykjaviku. Wszyscy zjawiliśmy się jeszcze piętnaście minut wcześniej, bo przez podekscytowanie nie mogliśmy już dłużej usiedzieć w domu (a poza tym lekko obawialiśmy się korków). Na parkingu przed wejściem na prywatną część lotniska podszedł do nas nasz pilot, bardzo serdecznie się z nami przywitał i zaprosił na płytę postojową samolotów. Sam nasz pilot uciekł jeszcze na parę minut, pojechał obok do domu coś załatwić, ale niebawem do nas wrócił, tak więc długo nie musieliśmy czekać.
Podeszliśmy wszyscy do hangaru oraz naszego samolotu, a Milos, czyli nasz pilot, oddał się swoim przedstartowym obowiązkom, czyli dokładnie oglądał samolot przed startem, sprawdzał śrubki, różne otworki, skrzydła i śmigło. My w tym czasie nie mogliśmy uwierzyć, że zaraz wejdziemy do tej maszyny i wzniesiemy się nią ponad ziemię. Szczerze powiedziawszy byłyśmy z Kami lekko przerażone, bo nasz samolot na najnowszy nie wyglądał, a wręcz przeciwnie, jakby już był nieźle wysłużoną maszyną.
Kami spytawszy pilota o wiek samolotu, ten powiedział, że ma pięćdziesiąt lat i że jak na ten samolot, to wcale nie tak dużo. Ta informacja nie za bardzo mnie uspokoiła, no ale przecież ja nie tchórzę. Naszym samolotem była Cessna 172 – biała z brązowymi dekoracjami. Samolot w bardzo stylu vintage, przestarzały, telepiący się w środku, z wieloma elementami, które mogłyby już dawno zostać wymienione na nowsze. Zapinając pomarańczowe pasy i zakładając ogórkowe słuchawki lotnicze David Clar poczułam się jak Indiana Jones przed kolejną fascynującą przygodą.
Milos ostrzegł nas, że może mocno telepać, że silne podmuchy wiatru mogą nas przestraszyć i że to będzie trochę jak jazda po islandzkich F-roadach, czyli drogach w islandzkich wyżynach. Jednak najbardziej odczuwalny dla nas odcinek drogi, to był start samolotu i początkowy przelot nad Reykjavikiem. Wtedy faktycznie doznaliśmy trochę turbulencji, które spowodowane były właśnie przelotem nad miastem. Chwilę później lot się wyrównał i tylko czasami coś tam nami zatrząsało. Lecieliśmy z prędkością 222 km/h i na wysokości 500-700 m n.p.m.
W samolocie było głośno, dlatego przez większą część lotu nie ściągałam słuchawek. W nich też mogliśmy usłyszeć korespondencję radiową pilota (alfabetem fonetycznym ICAO – aż mi się przypomniała moja praca na lotnisku w Balicach) z wieżą oraz po prostu to, co Milos do nas mówił – chociaż czasem nam się te słuchawki przycinały.
W każdym razie najważniejsze były widoki. Reykjavik oraz kolejne miasteczka obok z lotu ptaka wyglądają niesamowicie. Jeszcze w tak doskonałej pogodzie. Oczy szybko się zeszkliły, a wzruszenie rosło coraz bardziej. Szybko znaleźliśmy się nad Półwyspem Reykjanes i widok na te potężne pola lawowe zrobił na nas ogromne wrażenie. Autentycznie tam jest tylko lawa i nic więcej. Jakim cudem my mieszkamy w takiej dziwnej krainie? Na bieżąco interpretowaliśmy sobie wulkaniczne krajobrazy, co musiało się wydarzyć, jak lawa spływała, skąd, którędy, jakie wzory po sobie zostawiła…
I wreszcie ujrzeliśmy dymiące miejsce naszej wciąż aktywnej erupcji Geldingadalsgos w systemie wulkanicznym Fagradalsfjall. Kilka razy oblecieliśmy dookoła wszystkich stożków rozbryzgowych, ale lecieliśmy wtedy dosyć wysoko bo na około 700 m n.p.m. Z góry widzieliśmy również inny samolot wycieczkowy oraz helikopter, który podlatywał ponad tryskający lawą stożek. Natomiast żadnych turystów nie widzieliśmy, bo też szlak był zamknięty. Najprawdopodobniej z powodu toksycznych oparów gazowych wydobywających się z magmy.
Kiedy już z każdej możliwej strony zwiedziliśmy erupcję, to polecieliśmy jeszcze nad miasteczko Grindavik oraz najsłynniejsze islandzkie kąpielisko uzdrowiskowe, czyli Błękitną Lagunę (Blue Lagoon).
Wracając do Reykjaviku nie mogliśmy wyjść z zachwytu nad islandzkimi krajobrazami. One z tej perspektywy, czyli z naszej Cessny, prezentowały się jeszcze inaczej (lepiej!) niż kiedykolwiek mogliśmy je podziwiać z samolotu pasażerskiego.
Lot nad Fagradalsfjall był niesamowitym przeżyciem, jednak doszliśmy do wniosku, że sam fakt przelotu nad Reykjavikiem i Reykjanes był dla nas bardziej fascynujący niż podziwianie tylko erupcji, a to oznacza tyle, że warto wybrać się na taki lot nie tylko dla zobaczenia fontanny lawy, a po prostu doświadczenia czegoś takiego i tak cudownych krajobrazów naszej Ziemi.
Milos, Kami, Mike i Demi
Damian został pilotem!
… Drugim pilotem i tylko na chwilę, ale jednak! Pilotował samolot wraz z Milosem, ponieważ Damian również wybrał się na osobną wycieczkę lotniczą nad erupcję w Fagradalsfjall. I oto fotografie, które zrobił Damian:
Nasze loty nie były wykupionymi wycieczkami w biurze podróży, czy u jednego z wielu ogłaszających się pilotów, tylko prywatnie, po znajomości, dlatego tym razem z organizacją wycieczki niestety nie pomożemy.